

Korzystając z przywilejów choroby, która jednak jak zwykle nie trzyma się mnie zbyt długo

Tytułem wstępu...
Jednym zima kojarzy się z okresem wzmożonej pracy - koniec semestru, próbne matury, rozliczenia podatkowe (bo czemu nie)... Innym wręcz przeciwnie, przychodzi na myśl urlop i wolny czas. Jeszcze innym przychodzi na myśl obraz Giuseppe Arcimbolda "Zima", bo może ktoś lubi sztukę. Ale zima to również czas świąt i poprzedzający je czas oczekiwania. I choć pogoda za oknem nie bardzo zimowa i nastrojowa, postarajmy się, aby ten okres czekania na najpiękniejszy dzień w roku upływał w ciepłej, rodzinnej atmosferze - nie tylko w naszych domach, ale i tu, na forum, gdzie zawiązały się liczne przyjaźnie, gdzie spotykamy się już drugi rok - w końcu stworzyliśmy pewną bardzo specyficzną rodzinę, w której o bliskości powiązań nie decydują więzy krwi

Mam nadzieję, że wielu z Was uśmiechnie się podczas lektury tegorocznych świątecznych opowiadań, może komuś zakręci się w oku łezka. W końcu cuda się zdarzają

Przypomnijmy sobie, jak nieugięta była Świąteczna Faszystka, jak Michael odkrył w sobie niezwykły talent do św-mikołajowania


Tyle wstępu, teraz o warunkach całej akcji:
Temat całkowicie otwarty, wszelkie pomysły dozwolone, jest tylko jeden warunek - musi być o świętach...



Pamiętajcie jednak, że nie jest to temat przeznaczony wyłącznie dla opowiadań - Hotaru, mam nadzieję, że wybaczysz samowolę





Olka ma zapewnić odpowiednią oprawę graficzną (Olu - liczymy na Ciebie!




Hotaru zaś, pomimo nawału obowiązków, zgodziła się patronować temu wszystkiemu. Mamy więc zaplecze administracyjne

Ewentualne pytania kierować do Patronki albo do mnie.
Mała prośba - liczę, że akcja będzie miała duży odzew w społeczeństwie i że wykażecie się obywatelską postawą


Jeśli ktoś chce wejść w nastrój i zorientować się na przykład jak wyglądało to w zeszłym roku - zapraszam TUTAJ.
A żeby nie być gołosłownym, potraktujcie to jako typową rozbiegówkę i zachętę do pisania

Wesołych świąt
Panowała głęboka i jakby uroczysta cisza. Kolorowe światło lampek migających na choince kładło się łagodnie na podłodze, w powietrzu zaś zwykły zapach szpitala mieszał się z zapachem świąt – których atmosfera panowała nawet tutaj. Był spokój, czasami tylko zza drzwi pokoju dochodziły odgłosy przejeżdżającego wózka albo postukiwanie czyichś butów, które zresztą zaraz milkły, gdy ich właściciel uświadamiał sobie, że odgłosy jego kroków brzmią jak kanonada.
Sala była niewielka, stało na niej zaledwie sześć łóżek. O sześć łóżek za dużo, zwłaszcza, że na każdym z nich leżał mały pacjent. Pomimo wysiłków personelu, kolorowych ścian, zabawek i ogromnej choinki, pokój wcale nie przestał przypominać sali szpitalnej. Ale sześciu małych pacjentów wydawało się być pogodzonymi z losem – spali wszyscy spokojnie, oddychając równo i miarowo.
Na jednym z łóżek leżał mały chłopiec. Miał sześć lat, ale wyglądał na o wiele młodszego – drobny i mały, z wielkimi oczami na dziecinnej buzi przypominał raczej dużą lalkę z porcelany niż dziecko. Jego skóra była bardzo jasna, przezroczysta, i nie ulegało wątpliwości, że był ciężko chory. Wyglądał na zagubionego w wielkim łóżku i ściskał kurczowo przez sen rękę siedzącej obok młodej kobiety.
Kobieta była również drobna i szczupła. Ciemne włosy były związane niedbale na karku. Siedziała nieruchomo, skurczona na szpitalny, taborecie, choć na jej twarzy wyraźnie malowało się zmęczenie. Mimo wszystko było w niej coś silnego i zdeterminowanego, widać było, że będzie walczyć do końca i że nie ma zamiaru poddawać się. Lampki choinkowe zapalały w jej ciemnych oczach kolorowe błyski gdy patrzyła na szczuplutką buzię chłopca.
Drzwi pokoju uchyliły się i do środka wślizgnęła się pielęgniarka w niebieskim swetrze. Podeszła cicho do nieruchomej kobiety i dotknęła jej ramienia.
-Proszę pani... niech pani już idzie – powiedziała cicho. – Niech pani odpocznie. Wróci pani jutro.
Kobieta bez słowa skinęła głową. Podniosła się i zawahała przez chwilę, ale końcu wysunęła ostrożnie swoją dłoń z rączki chłopca, który poruszył się niespokojnie. Usiadła z powrotem, ale pielęgniarka ponownie dotknęła jej ramienia, zaczekała, aż wstanie i weźmie swoje rzeczy, poczym pokierowała ją bezszelestnie do drzwi. Kobieta obejrzała się jeszcze przez ramię, ale posłusznie wyszła z sali.
***
Był mróz, chodniki pokryły się grubą warstwą śniegu, który dopiero co przestał padać i którego służby porządkowe jeszcze nie zdążyły usunąć.
Liz Parker schowała głębiej nos w szalik i szła po śniegu, powłócząc nogami. Było już naprawdę późno i na ulicach panował spokój, wszyscy siedzieli w domach z rodzinami i nikt nie błąkał się po mieście. W końcu jutro były święta. W oknach mieszkań, które mijała, świeciły choinki, na prawie wszystkich drzwiach wisiały zielone wieńce, migotały lampki. Słyszała tylko skrzyp śniegu pod swoimi butami i własny głośny oddech. Przystanęła pod jednym z okiem i zapatrzyła się do środka – w ciepłym wnętrzu ojciec kończył ubieranie choinki a matka wkładała prezenty do skarpet wiszących na kominku. Gdy kobieta odwróciła się, Liz zauważyła, że była ona w ciąży. „Nie będę płakać” pomyślała rozpaczliwie, usiłując pokonać to coś, co nagle ścisnęło jej gardło. „Nie będę płakać, nie będę płakać...” powtarzała ruszając przed siebie na oślep.
Dotarła do najbliższej ławki i usiadła na niej ciężko, nie zważając czy siada na śniegu czy też nie. Nie dbała także o to, czy jej łzy zamarzną od razu czy dopiero na szaliku. Prawda była taka, że Liz miała dwadzieścia siedem lat i była samotna. Jej jedyna przyjaciółka Maria przebywała w Paryżu, nagrywając kolejną płytę. Alex był w Waszyngtonie. A ona wciąż tkwiła w Bostonie – skończyła studia i została tu, gdzie zastały ją zmiany. Nie miała po co wracać do Roswell, nie miała do kogo. Nie było rodziców ani Crashdown, od dawna nie było też Maxa. Obiecał, że wróci, ale nie wracał. Dziesięć lat. I gdy teraz w końcu znalazła kogoś, kto był jej bliski – i jego jej zabierają. Wygrała nawet z opieką społeczną, która kręciła nosem na jej wiek, status rodzinny i zawód, ale nie mogła wygrać z chorobą małego Jimmy’ego.
Były święta – czas rodziny, ciepła i spokoju.
Pociągnęła nosem i otworzyła torebkę w poszukiwaniu chusteczki, ale jakoś nie mogła jej znaleźć. „Cholera” pomyślała ze zrezygnowaniem, wycierając policzek wierzchem dłoni.
-Proszę – powiedział ktoś podsuwając jej chusteczkę. Liz zerknęła niepewnie do góry.
Stała przed nią niewysoka, dobrze zbudowana kobieta. Miała narciarską czerwoną czapkę, grubą czarną kurtkę, wełnianą spódnicę w kratę i rozczłapane buty. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest to po prostu bezdomna, ale w jej twarzy i ciepłych jasnych oczach było coś niezwykłego.
-Proszę, bo ci łzy zamarzną, koszmarnie dziś zimno – powiedziała uśmiechając się przyjaźnie. Liz zerknęła na chustkę – była wielka, w zieloną kratę, i trochę brudna, ale postanowiła nie zwracać na to uwagi. Przyjęła chustkę i wytarła łzy.
-Nos też wydmuchaj – poradziła kobieta. – Nie musisz oddawać mi teraz chustki, mam jeszcze takie.
Liz skinęła głową i nie zastanawiając się porządnie wydmuchała nos. Zabawne, ale poczuła się odrobinkę lepiej.
Kobieta zaś zgarnęła ręką w wielkiej rękawiczce śnieg z ławki i usiadła obok Liz. Siedziały przez chwilę w milczeniu i Liz odruchowo popatrzyła do góry, w gwiazdy, które tego wieczora były wyjątkowo jasne. Gdzieś tam, pomiędzy nimi, był jej Max. Ile by dzisiaj dała, by był obok niej!
-W święta wszyscy powinni być szczęśliwi – zauważyła lekko kobieta, patrząc z upodobaniem na okno, w którym mrugały wesoło lampki.
-Nie mam powodu żeby być szczęśliwą – odparła Liz. – Poza tym nie lubię świąt – dorzuciła wzruszając ramionami, ale bezdomna roześmiała się krótko i pokręciła z niedowierzaniem głową.
-Każdy ma powód – stwierdziła. – Popatrz na mnie, nie mam dachu nad głową, nie mam pracy i żaden facet już się za mną nie ogląda, a jednak jestem szczęśliwa i lubię święta. Ty jesteś za młoda, żeby tego nie lubić. Popatrz na tamten dom, nawet on jest szczęśliwy. Popatrz, jak wesoło do nas mruga – machnęła ręką w bok. Liz jeszcze raz wydmuchała nos. – Jestem pewna, że wcale nie masz powodu by płakać.
Milczały przez chwilę siedząc obok siebie.
-Bóg nie jest sprawiedliwy – stwierdziła nagle Liz. – Dlaczego zabiera tych, których najbardziej potrzebujemy?
Kobieta spojrzała na nią bystrze.
-Może wcale ich nie zabiera? Może wciąż są blisko? – zapytała, ale Liz pokręciła głową.
-Zabiera – upierała się. – Najpierw Maxa... to znaczy mojego chłopaka... wyjechał i nie wrócił. Potem moich rodziców... A potem małe dziecko. Dlaczego dzieci muszą umierać? – zapytała, w jej oczach znów pojawiły się łzy. – Teraz ta cała batalia o adopcję poszła na marne!
-Naprawdę uważasz, że to było bez sensu? – zapytała poważnie kobieta, patrząc jej prosto w oczy. – Więc gdybyś wiedziała, że Jimmy zachoruje, to nie walczyłabyś o niego?
Liz pomyślała przez chwilę. Czy wtedy dałaby sobie spokój? Nie, oczywiście, że nie...! kochała Jimmy’ego tak, jakby był jej własnym dzieckiem. Pamiętała jego wielkie oczy wlepione w nią gdy po raz pierwszy go zobaczyła, i od tej pory wszystko się zmieniło. Jimmy był jej i już. Pokonała całe tabuny opiekunek socjalnych, prawników i urzędników, tylko po to, by do trzech tygodniach znów podjąć walkę, tym razem z chorobą. Czy mogłaby przestać walczyć...? Nie. Nie wyobrażała sobie tego, tak jak nie wyobrażała sobie, że będzie musiała żyć bez Jimmy’ego...
-Nie – odparła pociągając nosem. – Nie było bez sensu. Tylko dlaczego to jest tak niesprawiedliwe?
-Czasami nie mamy wpływu na to, co się dzieje z jakiegoś powodu. Może to część jakiegoś wyższego planu, którego jesteśmy elementem – uśmiechnęła się ciepło kobieta składając dłonie na kraciastej spódnicy. Liz bezwiednie składała jej chustkę do nosa. – I czasami zapominamy, że zawsze coś nam jednak zostaje – nadzieja. Może właśnie po to są święta Bożego Narodzenia, żeby sobie o tym przypomnieć.
-Może – powtórzyła Liz. Nie wiedziała czemu rozmawia z obcą, bezdomną kobietą o swoich najbardziej prywatnych sprawach, dlaczego siedzi razem z nią pośród nocy, pod gwiazdami, w przeddzień świąt. A jednak podobało jej się to i nie miała ochoty wstawać z tej ławki i iść do pustego domu...
Kobieta miała chyba jednak inne plany.
-No, czas na mnie – powiedziała i klepnęła się dłońmi o kolana. – Ty też już idź, wyśpij się, odpocznij, jutro czeka cię wiele wrażeń. Chustkę możesz zatrzymać – dodała wstając z ławki. Liz również podniosła się.
-Dziękuję ci... za chustkę i za rozmowę – odparła uśmiechając się lekko. – Nawet nie wiesz, jak bardzo mi pomogłaś.
-Drobiazg – uśmiechnęła się kobieta i odwróciła się.
-Jak masz na imię? – zawołała za nią Liz. – Chciałabym kiedyś oddać ci tą chustkę...
-Jestem Magdalena – kobieta zatrzymała się jeszcze.
-Myślisz, że jeszcze kiedyś się spotkamy? – zapytała Liz. Magdalena uśmiechnęła się szeroko.
-Na pewno – odparła. – Gdy przyjdzie na to pora...
-A więc do widzenia – powiedziała Liz, ale kobieta zaczęła już iść w swoją stronę, tam, skąd przyszła Liz. – Wesołych świąt, Magdaleno! – zawołała Liz. Kobieta zatrzymała się i skinęła jej głową. Liz uśmiechnęła się, wsunęła kraciastą chustkę do kieszeni i zaczęła iść w stronę domu.
-Wesołych świąt, Liz... – szepnęła do siebie Magdalena z ciepłym uśmiechem na twarzy, patrząc za znikającą sylwetką Liz. – Wesołych świąt...
***
Gdy Liz przekroczyła próg dziecięcego oddziału, uderzyła ją niezwykła atmosfera tego miejsca. Nie tylko świąteczna.... Spała tak jakoś dobrze, nawet w ten świąteczny poranek wciąż miała dobry humor, wspominając wczorajszą rozmowę z bezdomną kobietą o imieniu Magdalena. Teraz jednak, gdy ujrzała, jak przy drzwiach sali Jimmy’ego i pięciu innych małych pacjentów kłębiły się tłumy – pielęgniarek, rodziców... serce Liz niemal podeszło do gardła. Jeśli coś stało się w nocy... Zaczęła przepychać się do drzwi sali.
-Panno Parker! – ktoś złapał ją za łokieć. Liz obejrzała się zniecierpliwiona – i rozpoznała w tej osobie matkę jednego z chłopców z sali, Marca. Matka Marca miała na twarzy wypieki, jej oczy błyszczały. – Panno Parker, cud, po prostu cud...! Bóg wysłuchał naszych próśb! To najpiękniejszy prezent, jaki ktokolwiek mógł dostać..!
-Co... co się stało? – zapytała Liz bez tchu.
-Cud, to był cud...! Wszyscy sześcioro, cała sala! – matka Marca zaczęła płakać, choć nadal uśmiechała się. Liz poczuła, jak robi jej się niedobrze.
-Co takiego...?! – zawołała z rozpaczą. Czy już nigdy nie dowie się, co się stało...?!
-Wszyscy sześcioro są całkowicie zdrowi – wtrącił się ojciec Marca, pojawiając się obok żony. – Wyobraża to sobie pani? Pielęgniarka wchodzi dziś rano, a oni wszyscy bawią się w najlepsze... Wszyscy zdrowi, ani śladu choroby! Nie do wiary!
-Lekarze badają ich teraz kolejno, ale to prawda, panno Parker, prawda! – dodała zapłakana matka. – Cud...!
Liz zamknęła oczy i odetchnęła głęboko... zdrowi... cud... są święta... Spod jej powiek popłynęły łzy szczęścia. Ktoś ujął ją pod ramię i poprowadził do jakiegoś krzesła, jakaś pielęgniarka podała jej kubek wody... Nie zauważyła, że pielęgniarka miała piękne ciepłe oczy i że uśmiechała się do siebie ciepło.
***
Liz stała zadumana przed szpitalem i patrzyła na pokrytą śniegiem ziemię. Myślała o wczorajszej rozmowę z Magdaleną, która pojawiła się ot tak, znikąd... Dopiero teraz uświadomiła sobie kilka rzeczy. Jak na przykład to, że Magdalena znała imię Jimmy’ego, choć Liz była pewna, że go nie wymieniała. Poradziła jej odpocząć i twierdziła, że dzisiaj będzie dużo wrażeń... Kim ona była? Skąd to wszystko wiedziała? Dziwne...
Liz była tak zaabsorbowana swoimi myślami, że nawet nie zauważyła jak ktoś do niej podszedł.
-Liz... – powiedział czyjś ciepły głos. Była pewna, że to był tylko efekt jej wyobraźni. Ten głos – znała go przecież tak dobrze, tak długo czekałam by znów go usłyszeć! Odwróciła się błyskawicznie, z myślą, że za nią na pewno nikogo nie będzie, ale ku jej zaskoczeniu – o krok za nią stał nie kto inny jak Max – jej Max, na którego czekała tyle lat!
-Max... ty nie... nie.... – wyjąkała bez ładu, nie wierząc własnym oczom. Wpatrywała się w niego uważnie, ale to wciąż był on – starszy, nieco zmieniony, ale wciąż on! Wyciągnęła rękę, gotowa na to, że spotka powietrze, ale jej dłoń wcale nie przeszła przez niego na wylot...
-Wróciłeś – szepnęła zarzucając mu ramiona na szyję i przytulając się do niego tak, jakby nie pozwalała mu tym samym zniknąć.
-Przecież ci obiecałem – powiedział obejmując ją równie mocno. – Czy kiedykolwiek złamałem obietnicę? – zapytał dość niewyraźnie, z twarzą wciśniętą w jej szyję.
-Nigdy! – odparła Liz, płacząc i śmiejąc się równocześnie, po raz drugi tego dnia.
-Więc te dzieci... to ty? – zapytała nieco później. Max schylił nieco głowę.
-Ja – potwierdził nieśmiało. Liz uśmiechnęła się bezwiednie – wciąż był taki sam, przez te wszystkie lata nic się nie zmienił...
-Wiesz o Jimmy’m? – indagowała dalej Liz. Przyszło jej na myśl, że on może uzdrowił Jimmy’ego przez przypadek i że może wcale nie zechce, żeby...
-Wiem – zapewnił ją Max uśmiechając się łagodnie. – Teraz opieka społeczna nie ma się już czego czepiać... – dodał. Liz odpowiedziała mu uśmiechem i pomyślała jednocześnie, że Magdalena stanowczo miała rację – dzisiaj był niezwykły dzień... Musiała być aniołem.
-Zabierzmy Jimmy’ego i chodźmy do domu, są święta – powiedział Max i ujął ją za rękę; razem weszli do szpitala.
Z nieba zaczęły spływać gęste, delikatne płatki śniegu.
Wesołych świąt...
